Poczytalny.net

Blog. Popkulturowo, ironicznie i nie zawsze z pierwszej ręki

FilmRecenzje

The Gray Man recenzja filmu

The Gray Man

Obok Top Gun: Maverick, to właśnie Gray Man okazał się jedną z największych niespodzianek tego roku. Podobnie jak ten pierwszy, śmiało można go określić jako oldskul w nowym, współczesnym wydaniu. Stare, dobre kino sensacyjne, które tak właśnie powinno wyglądać.

Kiepski zwiastun (dosłownie, zresztą sprawdźcie sami pod artykułem) dobrego filmu

A wcale nie musiało być tak pięknie. Netflix ma już całkiem niezłą wprawę w zatrudnianiu znanych nazwisk i wydawaniu kilkuset milionów zielonych na długometrażowe własne produkcje, czego efektem były zupełnie poprawne The Old Guard, czy 6 Underground. W międzyczasie był również całkiem niezły Tyler Rake i zupełnie niezjadliwa Czerwona nota. Tym samym Gray Man do samego końca był jedną wielką niewiadomą. Biorąc pod uwagę obecne problemy Netflixa z nienajlepszym PRem i odpływem subskrybentów pozostaje mieć nadzieję, że jest to powrót do korzeni i początek nowej jakości, a nie samotna jaskółka.

Film oparty został na podstawie powieści Marka Greaney’a pod tym samym tytułem. Jeśli nigdy wcześniej o niej nie słyszeliście, nie przejmujcie się, ja również. Jak się okazuje, nie tylko w świecie technologii Polska uważana jest za zaścianek świata i czasami jeszcze z książkami bywa podobnie. Siłami wydawnictwa Poradnia K książka miała swoją premierę w 2021 roku (w oryginale wydana została w roku 2009). Sam autor był bliskim współpracownikiem samego Toma Clancy’ego i określany jest jako spadkobierca i kontynuator jego dorobku. Chociaż w nadwiślańskim kraju nazwisko Clancy kojarzy się głównie z lepszymi i gorszymi ekra i egranizacjami na podstawie jego twórczości, tak fani książek doskonale zdają sobie sprawę, że takie określenie stanowi nie lada wyróżnienie.

My name is Bo… urne?

Na tych solidnych podstawach została zbudowana opowieść w której mamy CIA, siatkę wspólnych połączeń, wzajemne i sprzeczne interesy, wybór pomiędzy słusznym a opłacalnym oraz głównego bohatera o pseudonimie Sześć. W materiałach prasowych książki ktoś wpadł na idiotyczny pomysł, aby tę historię i głównego bohatera porównywać do przygód agenta 007, co jest to jakimś nonsensem. Jeśli szukamy porównań, to raczej mamy tu do czynienia z ludlumowskim Bourne’m, pozbawionym problemów psychicznych i we współczesnym wydaniu, który jak nikt zna się na swojej robocie. Tak na marginesie to wielka szkoda, że ekranizacja przygód książkowego Kameleona nie doczekała się swojego Jamesa Camerona. To właśnie on w latach 90 wpadł na pomysł nakręcenia Avatara i postanowił z tym poczekać do momentu, kiedy będzie dostępna technologia, która pozwoli urzeczywistnić jego wizję. Gdyby tak miała wyglądać ekranizacja kultowej trylogii Roberta Ludluma, brałbym w ciemno.

W rolę tytułowego Gray Mana wcielił się Ryan Gosling. Podobnie jak w przypadku serialowego Jacka Reachera, którego gra Alan Ritchson, do kreacji Goslinga ciężko się przyczepić i wydaje się on bardzo na miejscu. W rolę jego mentora wciela się rewelacyjny, jak zawsze, Billy Bob Thornton, a głównego antagonistę gra były już Kapitan Ameryka, Chris Evans, któremu ta rola była potrzebna jak cokolwiek innego Adamczykowi po wcieleniu się w papieża, czy Danielowi Radcliffe’owi po serii z Harrym Potterem. Postacią Lloyda Hansena zdecydowanie zamyka usta wszystkim malkontentom uważającym go za aktora jednej roli.

Po niesamowicie nudnej Czerwonej nocie wyciągnięto solidne wnioski, iż prócz głośnych nazwisk, ogromnego budżetu, furmanki CGI i solidnej fabuły potrzeba czegoś więcej, aby odnieść sukces. Dlatego też przy produkcji zatrudniono braci Russo, aby użyli trochę swoich czarów, by finalny produkt zyskał trochę magii. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Mimo, iż nie mamy do czynienia z superbohaterami (wcześniej odpowiedzialni byli za filmy Marvela, m.in. Infinity Wars, czy Endgame), podczas seansu czuć ich rękę. W żadnym momencie film nie spada do poziomu średni, wstawki odnośnie przeszłości głównego bohatera nie są przesadzone ani przesłodzone, mimo iż część akcji jest mocno wybuchowa, w żadnym momencie nie mamy poczucia, że to powinno wyglądać inaczej. Do tego należy dorzucić porządną ścieżkę dźwiękową, nie gorszą niż marvelowską z poprzedniej fazy, fajny czy sposób prowadzenia opowieści i ciekawą pracę kamery.

ocena

Słowem podsumowania wszystko wskazuje na to, że przedwcześnie ogłoszono zmierzch Netflixa. Chociaż od co najmniej dwóch lat jesteśmy zalewani mrowiem co najwyżej średnich produkcji i coraz częściej słychać o odpływie subskrybentów oraz walce ze współdzieleniem kont użytkowników, co marketingowo nie wygląda dobrze, to ostatnie kilka miesięcy pokazuje, że powrót do korzeni i postawienie na jakość, nie ilość, może skutecznie zmienić bieg rzeczy. Finałowy sezon Ozark i Better Call Saul, trzeci sezon Miłość, śmierć i roboty i Formuła 1: Jazda o życie, rewelacyjny czwarty sezon Stranger Things, czy w końcu Gray Man pokazują, że Netlix nadal dla wielu może być platformą pierwszego wyboru.

źródło: YouTube

Jeden komentarz do “The Gray Man recenzja filmu

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *