Poczytalny.net

Blog. Popkulturowo, ironicznie i nie zawsze z pierwszej ręki

FilmRecenzje

Thor: Miłość i grom – recenzja

Taika Waititi wyrasta nam szturmem na nowego gwaranta sukcesu. I to zupełnie nie bezpodstawnie. Po bardzo dobrze przyjętej poprzedniej odsłonie przygód złotowłosego kosmicznego wikinga, zrealizował rewelacyjne Jojo Rabbit, maczał palce w reżyserii Mandaloriana, a w roku ubiegłym wcielił się w karykaturę wizjonera pokroju Hideo Kojimy w filmie Free Guy. Teraz powraca jako reżyser najnowszej odsłony przygód gromowładnego boga Asgardu.

Thor miłość i grom
źródło: disneyplus.com Thor: miłość i grom

I ponownie nie zawodzi. Jeśli Thor: Ragnarok był pierwszą komedią w historii MCU, tak Miłość i grom śmiało można określić pierwszym filmem familijnym w  tymże uniwersum. I jest to nad wyraz udany debiut. Nie ma co owijać w bawełnę, jeśli komuś podobał się Ragnarok, na pewno z Miłość i grom nie wyjdzie zawiedziony.

Złośliwi powiedzą, że jest to najlepszy film od czasu premiery poprzedniego filmu Marvela, ale to nie do końca prawda. O ile Doktor Strange: W uniwersum obłędu faktycznie nie był najlepszym filmem z MCU, tak w ogóle cała IV faza kinowego uniwersum jest mocno nierówna i poprzeplatana dobrymi i kiepskimi produkcjami. Nie jestem do końca przekonany, iż o to chodziło zapowiadając nowe otwarcie po zakończeniu Sagi Nieskończoności.

Trudno więc powiedzieć, że film trzyma poziom znany z innych produkcji MCU, ale na pewno trzyma poziomom Waititiego. Podobnie jak w przypadku Tarantino, nazwisko reżysera daje nam mniej więcej ogląd na to, czego możemy się spodziewać. Na seans wybrałem się razem z moją dziewięcioletnią córką i oboje bawiliśmy się znakomicie. Duża w tym zasługa polskiej wersji językowej, za którą odpowiada Jan Jakub Wecsile (Iniemamocni, Auta). I chociaż nie przepadam za dubbingowanymi wersjami filmów, dzięki bardzo dobremu przełożeniu, ogląda się to z dużą przyjemnością.

Tym bardziej, że po raz kolejny udało się twórcom nie pokazać wszystkiego w prezentowanych wcześniej zwiastunach. I chwała im za to. Historia okazuje się być dużo ciekawsza i wielowątkowa niż moglibyśmy się spodziewać. Oczywiście jest lekko i zabawnie, ale nie brakuje również bardziej poważnych tematów opowiedzianych w przystępny sposób. Film jest bardzo równy i nie jest tylko zlepkiem gagów przeplatających wybuchowe sceny akcji. Chociaż i tak, zupełnie niespodziewanie na pierwszy plan wybijają się… kozy. Tak, kozy, ale to trzeba zobaczyć.

ocena
ocena

Dokładając do tego świetne postaci, bardzo dobrą kreację Christiana Bale’a jako nowy antagonista, tradycyjnie rewelacyjną ścieżkę dźwiękową (tym razem Led Zeppelin ustąpili miejsca Guns’n’Roses), otrzymujemy niemalże 2 godziny dobrej zabawy. Jeśli tak ma wyglądać film na wspólne wyjście z dziatwą do kina, to ja to biorę w ciemno.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *